Mysza czyli niezwykła świąteczna opowieść
To był ciężki rok. Pełen zawirowań i zmian.
Wyjazd na święta w góry miał być uspokojeniem, ukojeniem napiętych do granic wytrzymałości emocji.
Polany, malutka wieś chyba już na końcu świata, a na pewno na końcu Polski. Do zabudowań daleko, dookoła góry, lasy i pola. Cisza i spokój.
Mała, stara chata łemkowska, pełna dziur i nieszczelności, z zawalającym się dachem, bez kanalizacji i wody, ale za to z pięknym piecem chlebowym, którego rozpalenie graniczyło z cudem… Dostać po drodze drewno na opał, tuż przed świętami – to był też nie lada wyczyn a siekiera w rękach kobiety, przy rąbaniu - zgroza… Nic, że brakowało kilku szyb w oknach, nic , że ściany wiatrem wytkane… Aż włosy dookoła twarzy zamarzały od oddechu w nocy… Nic, żeby mieć wodę trzeba było z butelkami do strumienia ganiać i przerębel rąbać… Nic to , że w końcu na tę wyprawę udały się tylko trzy baby z miasta… Ja, moja ośmioletnia córka Nina oraz znajoma Diana - w podobnym do nas nastroju, poszukująca wyciszenia na święta. Spędzałyśmy wigilię I święta na pięknym Podkarpaciu. Baby w dziczy..
Po prowizorycznym załataniu dziur w oknach i ścianach, rozpaleniu pieca, ogarnięciu chaty przyszedł czas na organizowanie kolacji wigilijnej. Według tradycji: dwanaście dań, barszczyk, pierogi, grzybki…… Zamiast opłatka – chleb, bo ktoś zapomniał o najważniejszym… Sianko pod obrusem i oczywiście talerz dla niespodziewanego gościa-, choć nie wiem po co, kogo by miało nocą, w dziczy przynieść…, Ale trudno, talerz musiał być- tradycja rzecz święta.
Złożyłyśmy sobie życzenia, licząc, że następny rok będzie już dobrym czasem i podzieliłyśmy się chlebem. Już miałyśmy zasiadać do stołu, żartując, że skoro nikt nie przyszedł, jego strata, i zaczynamy jeść same, a tu nagle coś usłyszałyśmy..Nie… W sumie to był chyba wiatr… Zaraz znowu, jakby wyraźniej... Ni to wycie, ni pisk… Trochę nas zmroziło. Trzy baby na odludziu, ciemno, zimno, straszno a tu słychać takie szatańskie dźwięki.. Były na tyle przerażające i dziwne, że po podjęciu męskiej decyzji o sprawdzeniu ich źródła, najważniejszym wydało się znaleźć siekierę. Także po chwili, uzbrojone w nóż i wyżej wymienione narzędzie zbrodni oraz latarki, wyszłyśmy na poszukiwanie diabelskich skowytów.
Dochodziły z wozowni. W miarę zbliżania się do nich wydawały się być bardziej ludzkie niż diabelskie, a raczej bardziej kocie…
Źródło ich siedziało pod stertą desek. Wyglądało jak mały, czarny gałganek. Siedziało i darło się w niebogłosy. Zastanawiało mnie, jak coś tak małego może aż tak ryczeć…
Co podchodziłyśmy do ‘tego’ - ‘to’ uciekało w dalszy kąt. Z jednej strony zaciekawione i głodne, z drugiej zbyt przerażone by dać się dotknąć. Gdy my cofałyśmy się, gałganek ryczał jeszcze głośniej i szedł za nami, gdy chciałyśmy podejść niebożątko uciekało by schować się w coraz dalsze, bardziej niedostępne miejsca. Czuć było, jak bardzo jest zdesperowane i jak mocno potrzebuje pomocy, jednak strach przed nami był zbyt wielki. Po wyczerpaniu wszelakich sposobów ‘po dobroci’ i ‘na smakołyki’, przyszedł czas na brutalne metody. Straciłyśmy już przeszło dwie godziny na zabawę ‘ w kotka i myszkę’, więc przyszedł czas na niestety przemocowe rozwiązania. Postanowiłyśmy maleństwo przegonić w miejsce gdzie nie będzie już mogło się schować, gdzie nie będzie już miało desek, skrzyń, starych narzędzi rolniczych do skrycia. No i zaczęło się…. Ponad godzinna gonitwa na ziemi i w powietrzu, balansując na wpółspróchniałych belkach sufitowych, skacząc po żerdziach… ach dużo by opowiadać… Akcja zakończyła się sukcesem. Udało się małego bandytę zapędzić w róg i złapać. Choć nie bez ofiar, stworzenie dzielnie się broniło. Stwierdziłyśmy rany kłute i szarpane, skręcenia nóg, uszkodzenie oka, oczywiście wszystko po naszej stronie. Maleństwo nie ucierpiało i było bezpieczne...
Gdy było już na rękach uspokoiło się. Zaniesione do ciepłej izby, wtuliło się w córkę. Choć- wtuliło to nie jest właściwe słowo… Wczepiło, przylgnęło- było niezdejmowalne. Siedziało na piersiach jak wielki, włochaty kleszcz… Wtuliło główkę w szyję Ninki i nie chciało puścić. Tak przez najbliższe cztery dni. Kocina schodziła tylko na siusiu, jedzenie, potem z powrotem wdrapywała się na górę. Mieszkała na moim dziecku, towarzysząc jej wszędzie, podczas spacerów, w domu, spała z nią, jadła, chodziła do toalety…
Maleństwo okazało się koteczką, czarną jak sam diabeł i
maleńką. Była tak chuda, że miało się wrażenie, że w ogóle nic nie waży. Jakby
jedyny ciężar to było liche futerko. O jej skrajnym wygłodzeniu może świadczyć
zapał, z jakim malutka rzuciła się na skórkę suchego chleba. Nigdy wcześniej
nie widziałam, żeby kot jadł z takim apetytem zeschnięte skrawki.
Nie byłyśmy przygotowane na znalezienie kota. Na szczęście tego stworzenia, (bo na nasze raczej nie bardzo), miałyśmy olbrzymi kawał mięsa, przeznaczony na dalsze dni świąt. Owe mięso zamiast ładnie rozmrozić się na piecu - wzięło i się zepsuło. Powstał tzw. ‘śmierdziel’- nazwany tak na cześć makabrycznej woni, jaką roztaczał w promieniu kilkuset chyba metrów. Został wyrzucony daleko hen, w krzaki, jednak po dołączeniu się do nas kociny, został przytargany z powrotem. Ku jej uciesze. Mała z apetytem, małymi porcjami pożerała świątecznego ‘śmierdziela’ i była zachwycona.
Nie wiemy skąd się wzięła tam. Może ktoś ją wywiózł i zostawił, by sama sobie radziła. To częste. Sąsiedzi coś wspominali o kocie, widzianym około dwóch tygodni wcześniej, przebiegającym drogę w tym miejscu. Czyli aż dwa tygodnie czekała na nas. Jako gość wigilijny, prezent na święta - jak go nie przyjąć?
Nie bardzo mogłyśmy ją zatrzymać, mając w domu już dwa koty. Dom wynajmowany, maleńki. Nie mogłyśmy jej też tam zostawić, na odludziu, bo widać, że nie bardzo sobie dawała radę.
Wróciła z nami do Warszawy. Weterynarz ocenił ją na pół roku. Była tak zarobaczona, że wymiotowała krwią i glizdami. Po czterokrotnym odrobaczeniu, wet nie dowierzał już, że kot wciąż ma robale. Chyba myślał, że mam coś nie po kolei w głowie. By dostać następną porcję leków, musiałam zrobić dziką awanturę, z rzucaniem słoika z glizdami na stół - patrzyli na mnie jak na wariata.
Ale wszystko udało się, kotka wyzdrowiała, odpasła się. Nazwałyśmy ją Mysza. Trochę dla tego, że była drobniutka i malutka jak myszka. Trochę przez zabawę w ‘kotka i myszkę’, jaką nam zafundowała w Wigilię.
Przez pierwsze trzy – cztery miesiące od przyjazdu, kota nie było, znikł. Kocina zdematerializowała się, wyparowała. Gdyby nie podejrzanie duża ilość skarbów w kuwetach i ilość znikającego jedzenia, zwiększona o plus minus jednego wygłodzonego kota - nie uwierzyłabym, że w domu były trzy koty.
Któregoś dnia pojawiła się znowu. Wyszła dumnie z szafy miałcząc przerozkosznie i została już na stałe.
Zakumplowała się z Maszkaronem, rezydentem, kocim, łysym arystokratą. Miał dzięki niej w końcu stworzenie, które się go nie brzydzi, ale nawet więcej - lubi go. Szynszyla, druga kotka brzydziła się go od zawsze, traktując jak odmieńca. Przy każdorazowej próbie kontaktu, dotknięta przez niego – wylizywała się w miejscu ‘skażonym’ ze wstrętem. Szynszyla, zwana później Szynką (ze względu na wzrastającą masę ciała), dzięki Myszy, straciła nieco na wadze, gdyż była przez nią zmuszana do wszelkiego rodzaju ruchu.
Mysza jest kotką niewychodzącą. Jest duże ryzyko, że może się to dla niej źle skończyć. Jak coś ją przestraszy, biegnie jak oszalała, nie patrząc gdzie. Kilka razy zaliczała głową ściany czy stoły. Jest jedynym kotem masochistą, jakiego znam. Uwielbia ciągnięcie za ogon, doprasza się o czesanie pod włos i sama się poddusza….. Odkąd ma swój koszyk do spania na kocim drzewku - robi to notorycznie. Opiera się szyją na kancie kosza i przyciska krztusząc się i kaszląc…
Jak wróciłyśmy z Myszą do Warszawy, jak doszła do siebie, wiedząc, że nie możemy pozwolić sobie na następne zwierze - dałam ogłoszenie. Chciałam znaleźć jej dom. Nawet zgłosili się ludzie chętni. Nina jak się o tym dowiedziała —tragedia, łzy i rozpacz. Powiedziała mi wtedy z żalem że Mysza to jest jej gość niespodziewany i prezent świąteczny - a prezentów nie można oddawać… a to prezent od kogoś ważnego. Tego z Góry… i Mysza jest do dzisiaj z nami. Od ponad sześciu lat.
Agata i Nina Gałązka
Nie byłyśmy przygotowane na znalezienie kota. Na szczęście tego stworzenia, (bo na nasze raczej nie bardzo), miałyśmy olbrzymi kawał mięsa, przeznaczony na dalsze dni świąt. Owe mięso zamiast ładnie rozmrozić się na piecu - wzięło i się zepsuło. Powstał tzw. ‘śmierdziel’- nazwany tak na cześć makabrycznej woni, jaką roztaczał w promieniu kilkuset chyba metrów. Został wyrzucony daleko hen, w krzaki, jednak po dołączeniu się do nas kociny, został przytargany z powrotem. Ku jej uciesze. Mała z apetytem, małymi porcjami pożerała świątecznego ‘śmierdziela’ i była zachwycona.
Nie wiemy skąd się wzięła tam. Może ktoś ją wywiózł i zostawił, by sama sobie radziła. To częste. Sąsiedzi coś wspominali o kocie, widzianym około dwóch tygodni wcześniej, przebiegającym drogę w tym miejscu. Czyli aż dwa tygodnie czekała na nas. Jako gość wigilijny, prezent na święta - jak go nie przyjąć?
Nie bardzo mogłyśmy ją zatrzymać, mając w domu już dwa koty. Dom wynajmowany, maleńki. Nie mogłyśmy jej też tam zostawić, na odludziu, bo widać, że nie bardzo sobie dawała radę.
Wróciła z nami do Warszawy. Weterynarz ocenił ją na pół roku. Była tak zarobaczona, że wymiotowała krwią i glizdami. Po czterokrotnym odrobaczeniu, wet nie dowierzał już, że kot wciąż ma robale. Chyba myślał, że mam coś nie po kolei w głowie. By dostać następną porcję leków, musiałam zrobić dziką awanturę, z rzucaniem słoika z glizdami na stół - patrzyli na mnie jak na wariata.
Ale wszystko udało się, kotka wyzdrowiała, odpasła się. Nazwałyśmy ją Mysza. Trochę dla tego, że była drobniutka i malutka jak myszka. Trochę przez zabawę w ‘kotka i myszkę’, jaką nam zafundowała w Wigilię.
Przez pierwsze trzy – cztery miesiące od przyjazdu, kota nie było, znikł. Kocina zdematerializowała się, wyparowała. Gdyby nie podejrzanie duża ilość skarbów w kuwetach i ilość znikającego jedzenia, zwiększona o plus minus jednego wygłodzonego kota - nie uwierzyłabym, że w domu były trzy koty.
Któregoś dnia pojawiła się znowu. Wyszła dumnie z szafy miałcząc przerozkosznie i została już na stałe.
Zakumplowała się z Maszkaronem, rezydentem, kocim, łysym arystokratą. Miał dzięki niej w końcu stworzenie, które się go nie brzydzi, ale nawet więcej - lubi go. Szynszyla, druga kotka brzydziła się go od zawsze, traktując jak odmieńca. Przy każdorazowej próbie kontaktu, dotknięta przez niego – wylizywała się w miejscu ‘skażonym’ ze wstrętem. Szynszyla, zwana później Szynką (ze względu na wzrastającą masę ciała), dzięki Myszy, straciła nieco na wadze, gdyż była przez nią zmuszana do wszelkiego rodzaju ruchu.
Mysza jest kotką niewychodzącą. Jest duże ryzyko, że może się to dla niej źle skończyć. Jak coś ją przestraszy, biegnie jak oszalała, nie patrząc gdzie. Kilka razy zaliczała głową ściany czy stoły. Jest jedynym kotem masochistą, jakiego znam. Uwielbia ciągnięcie za ogon, doprasza się o czesanie pod włos i sama się poddusza….. Odkąd ma swój koszyk do spania na kocim drzewku - robi to notorycznie. Opiera się szyją na kancie kosza i przyciska krztusząc się i kaszląc…
Jak wróciłyśmy z Myszą do Warszawy, jak doszła do siebie, wiedząc, że nie możemy pozwolić sobie na następne zwierze - dałam ogłoszenie. Chciałam znaleźć jej dom. Nawet zgłosili się ludzie chętni. Nina jak się o tym dowiedziała —tragedia, łzy i rozpacz. Powiedziała mi wtedy z żalem że Mysza to jest jej gość niespodziewany i prezent świąteczny - a prezentów nie można oddawać… a to prezent od kogoś ważnego. Tego z Góry… i Mysza jest do dzisiaj z nami. Od ponad sześciu lat.
Agata i Nina Gałązka
Możesz nas wesprzeć wpłacają dowolną kwotę jako darowiznę na cele statutowe. Pomagamy dzięki Waszej życzliwości i Waszemu wsparciu. Nie mam dotacji ani grantów.
Nr naszego konta bankowego: 95 1750 1338 0000 0000 2091 2607
Dane do przelewu: Fundacja Zmieńmy Świat,ul.Lwowska 55,33-100 Tarnów
Możesz też nas wesprzeć poprzez portal siepomaga